Niestety tak popularna akcja 500 + w styczniu mnie nie objęła. Cieszę się z tego, bo było dużo więcej jakości, a ja lubię takie treningi. Kilometraż tygodniowy wahał się między 109-120 kilometrów, tak jak w grudniu czułem zmęczenie, tym razem jest zupełnie inaczej. Nogi się przyzwyczaiły, a głowa już nie myśli, ile będzie kilometrów.
W pierwszym tygodniu nowego roku kluczowy trening to 12 km biegu ciągłego i wtedy już organizm mnie zaskoczył. Było lżej niż w starym i jakoś tak czułem, że moc przychodzi. Niedzielny bieg z narastającą prędkością potwierdził dobry kierunek treningu. Dodatkowo dużo siły biegowej i nadal trwam w postanowieniu i ciągle ćwiczę, bo tutaj rezerwy są wielkie.
Przez kolejne 7 dni pomimo, że kilometraż był większy, nie czułem zmęczenia. Trochę śnieg mieszał w treningu i bieg ciągły robiłem w ciężkich warunkach, ale udało się spełnić założenia. Najważniejsze, że prędkości 4:00 na odcinku 20 km stały się takim standardem. Jest to wysiłek umiarkowany, nazywam to kontrolowane zmęczenie, gdzie bez problemu mógłbym przyśpieszyć, ale nie ma potrzeby.
Dwa razy w tygodniu ćwiczenia siłowe + dodatkowo jakieś wygibasy w domu.
Dopiero w drugiej części miesiąca zaczęła się poważna zabawa z prędkościami.
Wybrałem się na stadion na trening 8 razy 2 minuty i po 4 odcinkach, czułem już to „przyjemne” uczucie szybszego biegania. Nogi trochę tańczyły na ostatnich 2 odcinkach, ale zadanie zostało wykonane w punkt. Ciężko jest przejść na prędkości w okolicy 3:00, jeśli ma się gdzieś z tyłu głowy kontuzję. Zawsze pojawiają się wątpliwości, czy dam radę i czy nic się nie wydarzy… Dopóki nie spróbujemy nie dowiemy się, gdzie nasze miejsce w szeregu.
Na deser trzeciego tygodnia trening 2*4 km w tempie półmaratonu i szybciej. Krótka przerwa i narastające zmęczenie, ale jednak ciągle monitorowane, a końcówka już po 3:10.
Ostatni tydzień w momencie, gdy otrzymałem plan powiedziałem sobie pod nosem: nie dam rady jeszcze w tym okresie.
Dzień przed najcięższym treningiem miałem dwa treningi w ciągu dnia. Pierwszy tragedia, a na wieczornym nogi jak nowo narodzone. Dzień później na zadaniu tygodnia 5 razy 5 minut poszło jak po linie. Równo, bez szarpania i co najważniejsze w założonym tempie. Powoli prędkości z życiowej dyszki i szybciej stają się mniej przeraźliwe. Na początku miesiąca każdy taki trening powodował delikatny stres i pocenie się na samą myśl, że trzeba szybko biegać 😉 Chciałem to mam!
I ostatnie dni to trening 6 km tempo run. Wiało jak diabli, nic nie wskazywało na powodzenie tego biegu, a tu zaskoczenie. Oby więcej takich pozytywnych akcji.
Nie ma co ukrywać, do każdego szybszego treningu podchodziłem trochę wycofany, wystraszony i poddenerwowany, ale wszystko udało się wykonać. To chyba ten czas, gdy trzeba w siebie uwierzyć i jeszcze mocniej pracować na zaplanowany czas 😉