Siadając do tego tekstu i wracając myślami do tego biegu, zastanawiam się – czy liczyłem na cud, czy na to, że los potraktuje mnie jakoś łagodnie. Po City Trailu 2 tygodnie temu i wyniku 15:44 byłem nastawiony na mocne bieganie, byłem…
Jednak plany pokrzyżował powracający ból w okolicy kolana i pośladka, co spowodowało przerwę. Najpierw 2 dni wolnego w weekend poprzedzający start, a później brak jakiegokolwiek akcentu w tygodniu przedstartowym. Jechałem tam z wielką nadzieją, że może jednak się uda i polecę coś przyzwoitego. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że może być źle, a co gorsze, że ciało odmówi posłuszeństwa.
Wierzyłem, że organizm wypoczęty da radę powalczyć. Nic bardziej mylnego.
Do Wrocławia wybrałem się z moimi dziewczynami, bo bez nich nie ma zabawy.
Start przewidziany na 13:00. Na miejscu byliśmy już chwilę po 11 i trochę przeraziłem się pogody jaka nas zastała na miejscu. Posłuchałem trochę opowieści o trasie, bo biegłem tam pierwszy raz. Byłem jednak cały czas pozytywnie nastawiony i gotowy na walkę. Jeszcze nie wiedziałem, że będę walczył z samym sobą, a nie z czasem.
Przed biegiem krótka rozmowa z trenerem i show must go on.
Garmin mi mocno szalał i początkowo pokazywał 3:45. Złapałem się więc grupki, która leciała na złamanie 33 minut. Wiozłem się na plecach chłopaków.
1 km – 3:18
2 km – 3:16
3 km – 3:16
Nie podejrzewałem nawet, że za chwil kilka zacznie się droga krzyżowa. Chłopacy zbierali na siebie wiatr, ja nie wychodziłem na prowadzenie, a chowałem się z tyłu, żeby nie tracić energii. Tak wiem, jestem świnią 🙂 W głowie układałem sobie plan na ten bieg, który już wcześniej miałem rozpisany.
4 i 5 km wyszedł jednak wolniej niż zakładałem, bo 3:20-3:23, ale na tym odcinku naprawdę mocno wiało w twarz. Grupa zaczęła się rwać, chciałem doczekać do nawrotki, która znajdowała się w połowie dystansu i wtedy zacząć wrzucać wyższą przerzutkę.
Gdy na półmetku zobaczyłem 16:36 wpadłem w delikatne osłupienie. Wchodzę w zakręt i…
No właśnie i coś delikatnie pisząc się zepsuło. W momencie gdy zawracałem jakby mnie coś spięło w pośladku i poczułem delikatne mrowienie po zewnętrznej stronie kolana.
Myślę sobie, przyśpieszę i będzie okej. Z wrażenia zamiast nacisnąć pauzę kliknąłem STOP i po jakiejś minucie dopiero ogarnąłem, że zegarek się zatrzymał. Poirytowany faktem, że grupa mi odchodziła, a noga coraz bardziej pobolewała ugryzłem się w język i postanowiłem przeczekać kolejny kilometr, który pokonałem w okolicy 3:25 z nadzieją, że będzie lepiej.
Nie było.
Czułem się, że spaceruję i słabnę, a prawa kończyna służy mi do podpierania się.
Mijając 7 km powiedziałem sobie – 9 minutek i 30 kilka sekund i meta.
Ze skwaszoną miną ruszyłem – tempo 3:15-3:18 bolało piekielnie, a każdy krok nie pozwalał mi zapomnieć, że jednak dobrze nie jest.
Złapałem LAPA na tabliczce 8 km – 3:21 i to by było na tyle. Głowa przez dosłownie 30 sekund chciała walczyć, bo zerwałem po raz kolejny, żeby kleić kolejnego zawodnika, który mnie mijał, ale niestety. Zdrowia nie było, to i siła woli nie pozwoli walczyć do końca.
Klepałem asfalt i przemieszczałem się ruchami posuwisto-utykającymi skrzywiony jak Tofik z kabaretu Ani Mru Mru. Nie kontrolowałem nawet tempa i nie spoglądałem na zegarek, żeby się nie wkurzać, chciałem skończyć ten bieg i iść na pizzę!
Na błoniach stadionu jeszcze 3 zawodników mnie minęło, ale „biorąc nogę pod pachę” uczyniłem 500 metrowy finisz.
Meta i czas 34:09 to ponad 90 sekund poniżej moich oczekiwań, ale cieszę się, że dotarłem w jednym kawałku na metę.
Przegrałem ze zdrowiem, ale byłem świadomy, że ten bieg to wielkie ryzyko. Jestem dwa dni po zawodach, z kolanem i pośladkiem jest lepiej. Wczoraj po powrocie z Wrocławia pod osłoną nocy zrobiłem spokojne 10 km, ale nogi zachowywały się gorzej niż po maratonie!
Dzisiaj idę biegać 22:00, bo wcześniej nie było kiedy.
Jestem świadomy, że jeśli nie zmienię czegoś w swoim codziennym życiu i nie znajdę więcej czasu na regenerację i trening uzupełniający, to bieganie 32 minut nie grozi mi w najbliższym czasie. Przed pracą i po pracy każdą wolną chwilę poświęcam rodzinie i moim podopiecznym.. Nie jestem z tych, którzy na 1 miejscu stawiają trening, a dopiero później rodzinę.
Wszystko jest kwestią wyboru, biegając 6-7 razy w tygodniu cieszę się, że moje dziewczyny mi na to pozwalają i kibicują 🙂 Jednak czas poza pracą i bieganiem jest tylko dla nich, bo bieganie się kiedyś skończy, a rodzina jest na zawsze.
Po tym biegu zadaje sobie mnóstwo pytań –
Czy żyjąc na takich obrotach jestem w stanie biegać szybciej?
Czy 80 kilowy biegasz marzący o wynikach poniżej 32 minut nie zapędzi się w kozi róg i nie złapie poważniejszej kontuzji w trybie życia jaki prowadzi?
Jak znaleźć czas, żeby to wszystko pogodzić?
Czy startując w tym biegu dokonałem złego wyboru?
Przegrałem tę partię pokera, nie miałem żadnego asa w rękawie. Pełny pokory zamykam się w sobie i liżę rany, żeby wrócić silniejszy.
Dzięki za trzymanie kciuków i do zobaczenia na ścieżkach biegowych 🙂
Filmik jaki uśmiechnięty byłem za linią mety.