Najnudniejszy półmaraton

Był to mój 15 półmaraton, ale 13 ukończony :] Tak 2 razy nie udało się przekroczyć linii mety, ale o tym innym razem. Do tego dystansu zawsze podchodziłem z respektem i dlatego mam ich tylko tyle na swoim koncie.

Przygotowania do tego biegu szły dobrze, jednak po starcie w City Trailu zaczęły powracać problemy z pasmem biodrowo piszczelowym, czyli pomaratońska zmora i zawody we Wrocławiu pokazały, że jednak trzeba uważać. Trening trochę odpuściłem – biegałem wolniej rozbiegania, starałem się unikać wysokich prędkości i w zdrowiu dokulać się do startu w Poznaniu do którego prawie by nie doszło…

Przyjechałem na start z Agą i naszym małym skarbem około godziny 8:30. Udaliśmy się na start i kilka minut po 9:00 rozpocząłem rozgrzewkę. Pogoda sami dobrze wiecie jaka była, dla mnie idealna, bo lubię zimno, ale ten wiatr jednak nie napawał optymizmem.

Podchodziłem jednak do tego biegu na totalnym luzie, bez oczekiwań i presji jaką dawniej sobie nakładałem. Wydawało mi się, że kiedyś trenowałem mocniej, więcej i solidniej, a nie zawsze szło właśnie między innymi przed nadmierne osobiste oczekiwania względem siebie. Tym razem po urodzeniu Jagny trening wyglądał w ten sposób, że wklejałem go w plan dnia i najczęściej były to godziny 20:00-24:00, a wynik miał być efektem ubocznym dobrej treningowej zabawy. Jedynie sporadycznie weekendowe treningi robiłem w godzinie biegu, żeby symulować start i nauczyć organizm o tej 10:00 wchodzić na najwyższe obroty 🙂 Na palcach jednej ręki można policzyć takie treningi, bo w weekend najczęściej odsypiałem 🙂

Spokojne 2 km z Marcinem i 9:40 w umówionym miejscu mieliśmy spotkać się z Agą. To taka przedstartowa rutyna, bo nigdy nie rozgrzewam się w rzeczach w których później startuję na zawodach. Dzwonię do niej gdzie jest, a tam słyszę – „przy medalach”.Para z uszu mi poszła, głowa się zagotowała, a tętno wskoczyło w 3 zakres słysząc te słowa.

Z wózkiem przez ten tłum biegaczy raczej by nie zdążyła do mnie dolecieć, więc pobiegłem do strefy D na skrzyżowanie Bukowskiej i Roosevelta, gdzie mieliśmy się spotkać. Powiedziałem jej wcześniej, że wszystko na start mam w worku PRO. Przybiegła do mnie 9:47, bo każda minuta trwała dla mnie wtedy jak wieczność i patrzyłem na zegarek jakbym tym faktem spowalniał czas. Na szybkości ubrałem ciuchy na start i zonk. Nie mam butów startowych, zostały w drugiej torbie. Byłem w takich nerwach, że miałem ochotę usiąść sobie na krawężniku i nie biec w ogóle. Nike Pegazy jakie miałem na sobie wykorzystywałem jedynie do chodzenie, bo w tym modelu biegać to ja nie potrafię 😮

Co ja wtedy pod nosem mówiłem lepiej nie będę przytaczał.

Aga poleciała jednak jak strzała taranując wszystkich biegaczy po drodze do wózka po buty. Z tego miejsca chcę przeprosić jeśli ktoś w tym nierównym starciu ucierpiał. Wróciła do mnie 9:54 – buty na nogi i jazda na start, a tam Marcin ze swoimi ciuchami, które mieliśmy oddać mej lubej. Na szczęście w try miga znalazł znajomą twarz i pozostawił jej dobytek swojego życia w postaci śmierdzących ciuchów biegowych, telefonu i karty płatniczej. Bez rytmów, bez żadnych dynamicznych ćwiczeń, jak ten ołowiany ludek stałem na linii startu z gaciami pełnymi strachu.

Ta cała sytuacja tak mnie rozbiła, że nie było nawet ceremonii pójścia do toi toia, więc moja waga startowa tego dnia wynosiła w okolicy 83,7 kg.

No to jak już się nad sobą poużalałem, więc czas zacząć te najnudniejsze 21 km i 97 metrów.

10:00 ruszyliśmy zablokować całe miasto!

W mojej głowie od samego początku tysiące myśli, bo tak naprawdę miałem 2 sposoby na rozegranie tego biegu. Decyzję miałem podjąć w dniu biegu po rozgrzewce, sęk w tym, że nie miałem czasu nawet na spokojne rozkminy.

Pierwszy przewidywał wycieczkę krajoznawczą po mieście w tempie początkowym 3:45 i im bliżej mety tym szybciej, jednak trasa poznańska niestety nie była tak płaska jak w Warszawie i ta taktyka mogłaby być kiepska. Poprzednie połówki pokazały, że takie rozegranie mi służy, ALE…

Zastosowałem od samego początku rozwiązanie numer 2 – 10 km w tempie 3:30-3:34 i później albo śmierć, albo walka o dobry wynik.

Uformowała się grupka która miała lecieć na 1:15-1:16, więc idealnie mi to pasowało.

Pierwsze 5 km – 17:38 – prognozowany czas na mecie 1:14:33. Luz w nodze, spokojny miarowy oddech, aż sam się dziwiłem, że tak fajnie się biegnie.

Największy błąd tego dnia popełniłem właśnie na samym początku biegu, gdy na 5 km zawróciliśmy, grupka trochę się poszarpała i biegłem swoje pod wiatr. Niby to początek i człowiek ma dużo siły, ale jednak traci cenną energię, która potrzebna będzie w końcówce.

Doping z tłumu biegnących z drugiej strony biegaczy dodawał mi skrzydeł, tętno nie rosło za bardzo, więc liczyłem, że za wiele nie zapłacę za ten manewr. Zbiegłem do prawej krawędzi jezdni i jak koń z klapkami na oczach pędziłem za głosem serca które mówiło po cichu – uda Ci się.

W sumie do 10 km biegłem praktycznie sam, jakieś sapanie słyszałem z tyłu, ale nie oglądałem się. Z przodu na horyzoncie 60-80 metrów do 3 osobowej grupki, a dalej długo długo nic.

10 km – 35:42, więc kolejne 5 km już wolniejsze – 18:04 jednak nadal względny spokój wewnętrzny, że będzie dobrze 🙂

Rozpoczął się długiiii zbieg, który nie był mi sprzymierzeńcem. Dogoniła mnie grupka i widać było, ze z górki się rozpędzają, więc zabrałem się z nimi. Jednak kilka szybszych kroków spowodowało „smyranie” przy kolanie i od razu czerwona lampka się zapaliła. Głowa momentalnie odpuściła, złapałem się im na ogonie i tak leciałem. Miałem w głowie czarny scenariusz, że zaraz powtórzy się trauma z Wrocławia i tempo spadnie do 4:00, a ja zacznę kuśtykać na jednej nodze.

Trzymałem się zębami koszulki ostatniego zawodnika i liczyłem, że ktoś tam na górze nade mną czuwa 😀

11 km żel, żeby przy McDonaldzie na Rolnej nie stawać na burgera, bo trochę zacząłem już robić się głodny 😮 Miałem ochotę na drugi żel, ale zwyczajnie go nie wziąłem 🙁 Przecież jeden zawsze starczał.

Na zbiegu w okolicy 12 km grupka mi uciekła. Skręt w lewo i dwa w prawo, a tu kolejne smyranie w kolanie, tym razem nie mogłem tego lekceważyć i postanowiłem 1 km delikatnie odpuścić. Wyszedł tutaj właśnie najwolniejszy kilometr z całego biegu – 3:41.

Od tego momentu biegłem praktycznie sam do końca, zamknąłem się w sobie i nie rozglądałem się dookoła. Czasem ktoś mnie dogonił, to czasem ja kogoś dochodziłem i takie delikatne tasowanie się zaczęło. Ogólnie, to nie czułem kryzysu, ale nie byłem w stanie przyśpieszyć poniżej tego 3:30. Tak jakbym sobie włączył tempomat i prędkości 3:30-3:38 wychodziły jak w zegarku. Nogi stawały się coraz cięższe, a moje myśli o mocnej końcówce odpływały w siną dal. Nie byłem w stanie po 16-17 km mocniej kręcić nogami.

15 km – 53:38 – 5 km w czasie 17:56

Jedyne o czym wtedy pomyślałem, to, że za linią mety czeka na mnie Aga z Jagną + niezawodna szwagierka i muszę znaleźć się tam jak najszybciej.

Gdzieś w okolicy AWF głośny doping trochę dodał mi skrzydeł i zerwałem delikatnie, ale od razu kolano zakomunikowało mnie – synek nie szalej.

Nie miałem w sobie wewnętrznej siły, żeby na ostatnich 2 km się wypruć na maksa. Ciało było już piekielnie zmęczone, więc głowa tym samym nie pozwalała mi szybciej biec. Tego dnia nie udało mi się jej oszukać i kontrolowała ciągle tempo biegu nie pozwalając zarżnąć się w przysłowiowego trupa.

Jeszcze przed 20 km minąłem kolejnego zawodnika, a doping klubowiczów PRO366 dodał mi skrzydeł, które niosły mnie do mety.  Miałem przed sobą kolejnego biegacza i ochotę na złapanie go w bramie targów przed czerwonym dywanem. Pytanie tylko z czego tu finiszować jak byłem już bez sił i baterie były wyzerowane.

20 km – 1:11:43 – 5 km w czasie 18:05. Miałem wrażenie, że było tu szybciej, ale widać cyferki mówią całkiem co innego :]

Podbieg na Bałtyk i strata do Patryka wynosiła już tylko jakieś 30-40 metrów. Gdy wchodziłem w przedostatnią prostą do mety usłyszałem krzyk Marysi aka Max Kolanko i ruszyłem jakby mnie stado os ugryzło w tyłek. Ogień z dupy i na dosłownie 200 metrach stratę zniwelowałem i siłą rozpędu doleciałem do mety.

Czas 1:15:26.

Po minięciu linii mety było już tylko –

Jedzą, piją, lulki palą,

Tańce, hulanka, swawola!

Czy jestem z niego zadowolony?

TAK.

Dlaczego? ;]

Wiele osób zwracało mi uwagę, że wyniki robi się w ciszy i mam się skupić na treningu, a nie na social mediach. No okej, możesz sobie tak je robić jeśli chcesz i nie narzucaj mi swoich widzimisię, ale ja potrzebuję kontaktu z ludźmi i interakcji, jestem zwierzęciem stadnym i lubię kontakt z drugim ssakiem. Moje przygotowania do tego półmaratonu były w znacznym stopniu pozbawione treningu uzupełniającego i regeneracji w postaci sauny, basenu. Szczerze powiedziawszy to poza 30-34 godzinami biegania w miesiącu nie robiłem za wiele.

Przy 8 h w pracy + dojazd, 1-1.5 h czasu na bieganie i 2 h dziennie na plany treningowe dla zawodników – stanąłem przed wyborem. Czy poświęcić kolejną godzinkę 3-4 razy w tygodniu na te aspekty, czy spędzić go z rodziną. Był to mój świadomy wybór i doszedłem do wniosku, że jeśli osiągnę czas 1:15, czy 1:18 nic to nie zmieni  w moim życiu, a czasu z dzieckiem mi nikt nie wróci 🙂 To nie moment na walkę o życiówki, bo nie ma do tego sprzyjających warunków, ale taki czas nadejdzie!

Reasumując – nie zasłużyłem na ten czas na mecie. Rok temu był trening uzupełniający, więcej km, dbałem o sen i wyszła totalna klapa. Teraz o wiele mniej było biegania i całej tej otoczki, spokojna głowa, podejście na pełnym luzie i wyszło bardzo pozytywnie 😀

Wniosek jest jeden 😛

Dziękuję raz jeszcze wszystkim za doping na trasie, moim zawodnikom za zaufanie i świetne wyniki na mecie, szwagierce za pomoc w ogarnięciu Jagny, mojej kobiecie za wyrozumiałość i dzielne znoszenie mojego marudzenia 🙂

Chcesz mieć ze mną kontakt #zaliniamety? Zapraszam do moje grupy treningowej 🙂

PS: przepraszam za literówki, wybija godzina 01:00, więc wszystko się może zdarzyć.

Wesołych świąt spędzonych w rodzinnej atmosferze życzy – Pjoter, Agnieszek i Jagienek.

peace.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *