Zanim bieg wystartuje, zanim opiszę jak to wyglądało od samego początku, najpierw opis tego, co działo się #zaliniamety!
Bieg w Łodzi z zeszłego tygodnia i czas 33:42 pozwalał mi na pozytywne myślenie o półmaratonie. Ustaliłem z Arturem taktykę identyczną jak w ubiegłym roku. Miałem ruszyć pierwsze 5 km 3:40-3:45 na dużym hamulcu, kolejne 5 km podkręcić kosmetycznie do 3:30. Dalej dostałem wolną rękę, czyli ile sił w nogach do mety.
Jeszcze przed Łodzią nie obawiałem się tego tempa w żaden sposób i byłem spokojny o powodzenie takiego planu. Jednak coś się „zepsuło” w ostatniej chwili.
Cały tydzień biegało się kiepsko, ciężko i ospale. Od poniedziałku do środy robiłem mocny trening uzupełniający, ale już 3 dni przed startem sobie odpuściłem. Wszystkie treningi wykonywałem wieczorem, czasem kończąc po 22, żeby przygotować organizm do wieczornego biegania. Bodziec treningowy o tej godzinie dawał mi większą pewność siebie, że wkręcę się na wysokie obroty podczas zawodów. Tak naprawdę w tygodniu zrobiłem jedynie podbiegi 10*100 metrów i w środę 10 km + 10*200. Ten trening traktowałem jako akcent, a wszedł on w wielkich bólach. Prędkości były zadowalające, ale niestety non stop czułem ogromne zmęczenie nóg.
Wychodząc z założenia, że lepiej stanąć na starcie niedotrenowanym niż przetrenowanym, wszytko biegałem bardzo spokojnie. Miałem wrażenie, że poruszam się jak mucha w smole, chociaż zegarek chwilami pokazywał zupełnie co innego. Czułem się jakby mi mocy ubywało z dnia na dzień, a jak się okazało organizm wyciszał się i chyba wszystkie siły kumulował na sobotę 😀
Nie mogłem dociec, co jest powodem, spałem normalnie, jadłem tak jak zawsze, ale gruz nogach był ogromny. W czwartek 12 km w rodzinnych stronach, jedzenia pod korek u mamy i w piątek wieczorową porą już w stolicy rozruch 7 km i 5*100/100. Ten trening w żaden sposób mnie nie podniósł na duchu, a wręcz zadziałał jak płachta na byka 🙂 Wróciłem do mieszkania poddenerwowany i mocno zmieszany takim obrotem spraw. Starałem się zachować spokój, ale jakoś nie do końca mi to wychodziło.
Analizując dotychczasowy trening i mają świadomość, że oprócz wybiegań w Szklarskiej nie robiłem wcześniej niż dłuższego niż 18-20 km i to dosłownie 2-3 razy, zaczęła pukać do mnie wątpliwość – czy Ty dasz radę?!
Byłem nastawiony obojętnie do tego startu :O Nie było żadnego ciśnienia, presji i zbędnego dmuchania balonika :] Wiele osób zwraca mi uwagę, że za dużo pokazuję swójego treningu i otoczki tego, co robię. Tak mam i tak będę robił – mój świat, moja koncepcja, niech wszyscy wiedzą co dzieje się #zaliniamety i mają świadomość, że nie zawsze wszystko wygląda tak kolorowo. Może ktoś z Was czuł się podobnie, może komuś z Was również pobiegło się tego dnia świetnie pomimo przeciwności losu.
W dniu startu – pobudka o 6:45 – budzik Jagna jak zawsze niezawodna.
Śniadanie – makaron + banan + brzoskwinia + 2 łyżki masła orzechowego. Sok z aronii :]
8:30 – prawie 2 godzinny spacer do Syrenki i spacerowanie nad brzegiem Wisły.
11 – 2 garści rodzynek + 3 listki macy + banan
11-12 – szybki wypad po pakiet startowy. Kupiłem 2 galaretki i 2 żele enervit. Ćpałem je kiedyś, więc postanowiłem i tym razem im zaufać.
12 – pierwsza drzemka – 40 minut
13 – obiad numer 1 😀 – makaron + banan
15:30 – obiad numer 2! – makaron + brzoskwinia + dużo masła orzechowego
16:15 – drzemka 80 minut. Każda chwila, gdy Jagna śpi jest wykorzystywana do regeneracji 🙂
Pobudka i zimny prysznic. Było tak ciepło, że człowiek pocił się siedząc, a jak myślałem o biegu, to już w ogóle pot leciał ciurkiem.
Od rana do 17 wypiłem 8 szklanek wody
18:30 – wszamałem 2 galaretki i już nic do startu nie jadłem.
Miałem iść sam, ale w ostatniej chwili Aga powiedziała, że idzie ze mną chociaż na start. Także, szybki ogar Jagny i ruszyliśmy na przygodę życia 🙂
Ochłodziło się, wiatr tak trochę kręcił i szalał.
19:45 – początek rozgrzewki. 2.5 km rozbiegania i o dziwo nie było gruzu :O Czułem się wyśmienicie, normalnie jak ręką odjął. Już wtedy w głowie kiełkowała myśl, że musi być dobrze i czas porównywalny do zeszłorocznego jest możliwy.
Na 15 minut przed startem 1 żel i drugi w kieszeń, po tym 3 rytmy 100/100 i udałem się w stronę bramy startowej.
Praktycznie nikogo nie znałem. Lubię tak – nie wiem jak kto biega, nie muszę kalkulować już przed startem. Taka niepewność daje mi pewność 😛 Podbił do mnie Kajetan, który debiutował tego dnia w półmaratonie i chciał lecieć na 1:13, chłopak lat 18. Myślę sobie, powaliło gościa? Z drugiej strony wydawał się pewny siebie, także życząc powodzenia nie podejrzewałem, że będę z nim biegł sporą część trasy.
Ruszyliśmy, ja schowany przy prawej bandzie. Niby spokojnie, ale zegarek mocno świrował na początku i na 1 km pokazał już 3:31.
Panika i hamulec od razu, ale… szybki przegląd pola, rozejrzałem się dookoła i widzę kilka znajomych twarzy, które jednak cisną do przodu. Szybko podjąłem decyzję, że jeszcze 1-2 km mocniej i ewentualnie zluzuję delikatnie, co by nie przegiąć.
Chciałem poczekać na rozwój sytuacji i znaleźć odpowiednią grupkę.
Niestety – pomyliłem pociągi tego dnia. Wsiadłem do tego zbyt szybkiego, o czym zorientowałem się dopiero na 3-4 km, jak wybijały mi pełne kilometry.
2 km -3:22? – tutaj gps pewnie przegiął :]
3 km – 3:29
Automatyczne lapy w zegarku i flagi organizatora mocno mi się rozjeżdżały, co powodowało lekką konsternację i wprowadzały delikatne zmieszanie w moim planie na ten bieg.
4 km – 3:32. Czułem luz i jakąś dziwną pewność siebie i tak odraczałem sobie w głowie moment, w którym zwolnię. Od 5 km na bank puszczam…
Zegarek pika 5 km i 3:27, ale do flagi jeszcze sporo brakuje. Chłodna głowa, zmiana tablic na garminie i kontrola w miejscu gdzie organizator oznaczył 5 km.
Czas 17:38, tempo 3:31-3:32. I tutaj wielki zonk, byłem tak spanikowany, że nie wiedziałem, czy to tempo na 1:14, czy wolniej. Po prostu kalkulator w głowie mi się zepsuł i nie potrafiłem liczyć. Grupa szła tak pięknie, tak fajnie mi się biegło, że własnie wtedy podjąłem ryzyko i postanowiłem trzymać się ich zębami i nie puszczać.
Na zegarku zmieniłem parametry i nie miałem już średniego tempa, a jedynie czas wysiłku. Postanowiłem zaufać prowadzącym, a tempo kontrolować tylko wyłącznie na flagach organizatora 😀
Krok po kroku, skupiony bez rozglądania się na boki leciałem na końcu stawki. Uciekając przed wiatrem, nie wdając się w jakieś przepychanki, tak jakbym miał swój świat. Lubię tak, pozwala mi to się w trakcie wewnętrznie wyciszyć i skupić wyłącznie na rytmie, który złapałem. To tempo 3:30 nie wydawało mi się jakieś straszne. Czułem względny komfort, dziwne uczucie, taka moc, której szkoda było nie wykorzystać!
6 km od flagi do flagi wyszedł w 3:20, tutaj straciłem na moment pewność siebie, dobrze, że tylko na chwilę. Chłopacy trzymają, to nie będę gorszy lecę z nimi. Na wodopoju 2 kubki z wodą i dosłownie 2-3 łyki, reszta na głowę.
Na 7 km biegnąc na plecach nie zauważyłem studzienki i mocno wykręciłem kostkę. Pojawiła się FURTKA, boli, a więc można zwolnić? Nic z tych rzeczy, powtarzałem sobie w głowie jak mantrę – to jest ten dzień, możesz czekać na taki bieg 3 najbliższe lata. Nie bądź leszcz i wykorzystaj to!
Tak jak na 5 km byłem 31, to na kolejnych 5 km zaczęło się połykanie i napędzanie wagonu.
Co chwilę kogoś mieliśmy na horyzoncie, a kierownicy pociągu, czyli 2 chłopaków z Adidas Runners ostro kręcili nogami.
Po minięciu 7 km doszliśmy Kajetana i jest to jedyny, który złapał się z nami. Leciało nas 5, a ja wtedy dopiero zrozumiałem, że lecę po życiówkę 🙂 Nie kalkulowałem, czy to będzie 5 sekund, czy 30. Wierzyłem w głębi, że będzie to dla mnie zadowalający wynik.
Zameldowaliśmy się na punkcie pomiarowym 10 km z czasem 35:02, co oznacza, że kolejne 5 km pokonaliśmy w 17:24 i byliśmy już na miejscu 13 open, tej informacji nie miałem w trakcie biegu 🙂 Czułem się dobrze, wziąłem żel, napiłem się wody i psychicznie nastawiałem się na drugą część trasy. Tutaj dopiero zaczęła się rozgrywka i tasowanie w grupie…